Świadectwa Seminarium Odnowy Wiary 2025 część 3

Mam na imię Anna, jestem w Domowym Kościele od 15 lat.
Swoje pierwsze nawrócenie przeżyłam jako nastolatka przy okazji przygotowania do bierzmowania. Trafiłam wtedy do wspólnoty oazowej. Było to niezwykłe przeżycie, ale mimo mojej ekspresywności, spontaniczności było zawsze mocno oparte na rozumie, logice wiary i zaufaniu do tych którzy w moich oczach byli świadkami Jezusa.
Bardzo chciałam żeby Duch Święty zadziałał w moim życiu tak bardzo namacalnie, żebym potrafiła wzruszyć się Bożą Miłością, doświadczyć cudu którego nie dałoby się zinterpretować w żaden logiczny sposób. Wierzyłam, przyjmowałam to że Bóg mnie kocha, interpretowałam w tym kluczu różne sytuacje, jednak zawsze było to poddawane twardemu osądowi rozumu. Wiem, że na moje przeżywanie wiary, ale też relacji z innymi wpływ miała świadomość bycia dzieckiem z przypadku, niechcianym.
Jesienią 2023 roku w wyniku poronienia straciłam od 8 lat wyczekiwane dziecko. Myślę o tym wydarzeniu jako o pewnym punkcie przełomowym. Cały czas się modliłam, żyłam sakramentalnie, we wspólnocie, myślałam nawet że „ogarnęłam” tą stratę, jednak ona tak jak i poczucie bycia w dzieciństwie niechcianą odzywały się w najmniej spodziewanych momentach.

Jedno takie wydarzenie spowodowało lawinę jakiej nigdy wcześniej nie doznałam. Codzienną lawinę łez. I nie jest to przenośnia. Co rano modliłam się, a na koniec tej modlitwy płakałam. W nocy nie mogłam spać, bo na myśl przychodziły mi sytuacje z całego życia w których czułam się zbędna i też płakałam. Modliłam się o to by nie płakać, bo nie miałam już siły. Pierwszy raz tak bardzo nie kontrolowałam emocji. Na zewnątrz jednak wszystko wyglądało stabilnie. Mój mąż wiedział o problemie, choć nie o jego skali. Trwało to ok 1,5 roku.

Błaha sytuacja spowodowała, że pokłóciłam się z Bogiem. Nie obraziłam, po prostu wygarnęłam Mu, że mam dość rollercoasterów, które mi funduje, radości, za którą Mu dziękuję, a zaraz jej odbierania, tego że nie mam nawet z kim, o tym porozmawiać, że ludzie Kościoła mnie zawodzą, olewają i znów mam powrót do poczucia odrzucenia. Byłam po prostu wściekła i Mu o tym mówiłam. Ta kłótnia była chyba jedną z najbardziej gorących, najbardziej osobowych rozmów jakie z Bogiem odbyłam.

Wiedziałam, że w diecezji diakonia modlitwy RŚŻ organizuje Seminarium Odnowy Wiary. Uczestniczyłam w takich spotkaniach ok 20 lat temu. Pomyślałam, że muszę dać Bogu szansę by mnie w końcu dotknął. Zapisałam się. Miało być pięknie, bo tak kojarzyłam to sprzed 20 lat… ale wszystko było nie tak.

Na pierwszym moim spotkaniu animator spytał po co tu jesteśmy. Ja na Seminarium Odnowy Wiary byłam… by odnowić wiarę, też powiedziałam że chcę rozumieć Słowo Boże, bo w Nim wpatrywałam ratunku (od dawna czytałam Słowo i miałam poczucie jak strzelanie kulą w płot).

Jako że temat dotyczył Bożej Miłości spytał, czy mieliśmy w życiu sytuacje gdzie czuliśmy się przez Boga kochani. I było mi strasznie głupio i przykro, bo po latach formacji, życia sakramentalnego, ewangelizacji, głoszenia, zaangażowania nie umiałam odpowiedzieć twierdząco na to pytanie. Owszem, widziałam cuda, Bóg 9 lat temu uzdrowił moją córkę ocalając ją od śmierci, na jakiejś modlitwie charyzmatycznej uzdrowił mój kręgosłup (a przynajmniej tak mi się wydawało), wiem że mnie prowadził wiele razy, ale nie czułam się przez Niego kochana. Przyjmowałam do wiadomości że kocha, ale w tamtym momencie nie umiałam tego dostrzec.

Kolejne spotkania nie były lepsze. Czytanie Słowa Bożego między spotkaniami szło mi jak krew z nosa. A nawet mnie denerwowało. Czytałam że Bóg mnie kocha i pytałam „niby jak?”, że w każdym są złożone dary, talenty „niby jakie…?”.
Apogeum zażenowania był moment gdy w konspekcie przeczytałam zachętę by spróbować do Boga zwracać się słowami „Tato/Tatusiu”. Wówczas w życiu by mi to przez gardło nie przeszło.

Miałam bardzo dużą potrzebę by ktoś się za mnie pomodlił, w tamtym czasie wracał do mnie fragment Pisma gdzie 4 ludzi spuściło przez dach sparaliżowanego, by Jezus go uzdrowił. Bardzo chciałam mieć takich ludzi. Gdy na SOW była modlitwa wstawiennicza… ja akurat musiałam utknąć powracając do Warszawy z Elbląga. Gdy na kolejnym spotkaniu modliliśmy się za siebie w parach, ja modliłam się za osobę obok mnie, ale obie przegapiłyśmy „zmianę” i zaczęła się konferencja. Gorycz wzrastała. Gdy Ksiądz modlił się nad każdym o Dary Ducha Świętego, u mnie zewnętrznie również nie działo się nic.

Nadszedł czas Triduum, po nim miało odbyć się ostatnie spotkanie SOW. W tygodniu jednak w parafii, o której należy nasz krąg Domowego Kościoła organizowano modlitwę uzdrowienia i uwielbienia. Wybraliśmy się tam z mężem.

Na Mszy Świętej było czytanie Dz 3, 1-10 o tym jak Piotr i Jan weszli do świątyni a wnoszono tam człowieka chromego od urodzenia, by prosił o jałmużnę. Nie mieli nic więc Piotr powiedział „Nie mam srebra ani złota, ale co mam, to ci daję: W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź!”. I on chodził, skakał i uwielbiał Boga. To Słowo było totalnie o mnie. Przeszywało mnie od początku do końca. Czułam się… dziwnie. Msza święta trwała, a ja cały czas myślałam o tym czytaniu i że to o mnie („od urodzenia”).

Po Mszy zaczęła się modlitwa uzdrowienia. Mieliśmy wybaczyć wszystkim którzy nam coś zawinili, pomodlić się i wymienić ich imiona. To samo robiłam na SOW, jednak wtedy podałam jedno imię, zresztą nie pierwszy raz. Tym razem była to mała litania – zadziwiła mnie samą, bo nagle w głowie miałam sytuacje o których totalnie nie pamiętałam. Potem modliliśmy się o to czego pragniemy by było uzdrowione. I powiedziałam Bogu że chcę by uzdrowił moje emocje, że chcę czuć się kochana przez Niego, nie mieć wątpliwości, żeby mi się nie zdawało i nie dało się tego wytłumaczyć logicznie. I to co odczułam wtedy jest nie do opisania. Poczułam się dobrze, szczęśliwa, kochana, nigdy takiej miłości nie czułam. Łzy mi leciały, ale były łzami szczęścia.

Pozostawał jednak element by doświadczenie było niepodważalne. A poczucie bycia kochanym jest dość subiektywne. W trakcie modlitwy zaczęłam uwielbiać Jezusa w językach. Nie wiedziałam jakim językiem mówię, wydawało mi się że może jakimś Azjatyckim. Wiedziałam tylko, że to jest uwielbienie i że za nic nie jestem w stanie tego objąć moim rozumem. Ten dar został mi dany po coś – w tamtym momencie by zapewnić mnie, że poczucie Bożej Miłości nie było tylko emocjami, czy moim chciejstwem, ale Jego odpowiedzią, na moje prośby, walki i przygotowania które tyle czasu trwały, a których wisienką był czas Seminarium.

Od tamtej pory chodzę „lekko na haju” Ducha Świętego 🙂 i jest mi z tym bardzo dobrze. Wiem że mój Bóg mnie kocha, nie tylko wiem rozumowo, ale czuję to. Duch Pocieszyciel zajął się niszczącymi mnie myślami, Uzdrowiciel emocjami, Duch Prawdy pokazał mi Bożą Miłość względem mnie. Codziennie uwielbiam Ducha Świętego modlitwą w językach, co daje mi też ogromną radość i umocnienie. Słowo Boże stało się klarowne jak nigdy dotąd. Wiem, że takie dary bywają czasowe, ale póki co korzystam pełnymi garściami z tego co daje mi mój kochający mnie Tatuś.

Chwała Tobie Tato, chwała Tobie Jezu, chwała Tobie Duchu Święty.”

Pokój i Dobro !